No to lecimy dalej. Powiem szczerze, trudniej będzie opisywać tę część, bo jak z biegania po magazynach wyciągnąć coś ciekawego? No nic, próbujemy, tekst przed chwilą skończony. No i mam nadzieję że wybaczycie przytyk do Thi4fa

SHIPPING...AND RECEIVING
Następnej nocy na schodach kamienicy w której tymczasowo wynajmowałem lokum zatrzymał mnie Connors. Chudy jak szczapa właściciel budynku uprzejmie, acz chłodno przypomniał mi o moich zaległościach z czynszem. Wcisnąłem w jego dłoń sakiewkę, której zawartość dostałem w Czarnej Alei za fanty Rumfordów, pokrywała ona jednak zaledwie połowę długu. Connors dał mi czas do jutra i zamknął się w swoim mieszkanku.
Otworzyłem drzwi do swojego pokoju, zamknąłem je za sobą i stanąłem przy oknie, obserwując niedobitki mieszkańców Miasta, zmierzających do domów po ciężkim dniu pracy. Zazdrościłem im, bo mimo iż ja również dziś nie próżnowałem, czekała mnie jeszcze jedna nocna eskapada w celu wzmocnienia budżetu. Connors nie mógł czekać, w tych trudnych czasach nie stać mnie było na wynajem innego mieszkania.
Zaprawdę, ostatnio ulice stały się dla mojego rodzaju wyjątkowo niegościnne, a wszystko za sprawą nowego szeryfa. Gorman Truart...Większość przyczajonych w spelunkach i melinach obwiesi po wypowiedzeniu jego imienia spluwała na podłogę, i trudno im się było dziwić. Truart, „diament wśród stróżów prawa”, jak tytułowały go już gazety, szybko wspiął się po drabinie kariery, ambitny ponad miarę gdy chodziło o oczyszczanie ulic z przestępczego elementu. I niech mnie diabli wezmą, jeśli nie był skuteczny. Skoble w drzwiach pękały od silnych kopniaków doborowych ludzi szeryfa, a dziesiątki zdumionych, spiskujących nad stołami złoczyńców błyskawicznie lądowała w więzieniach, po wyjątkowo szybkich procesach. Zniknęli gdzieś wszędobylscy bezdomni, szczury w ludzkich skórach skrywające oszpecone wypryskami twarze w cieniu szerokich kapturów. Znikały też pracujące dziewczyny, co w przestępczym światku spowodowało zamęt gorszy niż wrzucenie kamienia do gniazda pełnego szerszeni. Truart był szybki oraz bezwzględny, a co gorsza przywiózł ze sobą własnych ludzi, którzy zaczęli doszkalać naszych poczciwych miejskich chłopaków w hełmach, wypożyczanych masowo przez wielmoży. Doszło do tego że wille, rezydencje i dacze bogatych zamieniły się w twierdze, w których stado ogarów ze straży pilnowało byle złotego kielicha z taką zaciętością i skrupulatnością, jakby to był nie przymierzając Graal.
Krótko mówiąc, nie było kolorowo.
Westchnąłem, patrząc na ciemne, zasnute chmurami niebo, spożyłem kawałek chleba i grudkę białego sera, po czym otworzyłem drzwi do szafy i przesunąłem ruchomą ściankę, dzielącą mnie od ukrytego schowka z asortymentem. Wyjąłem po parze kryształów wodnych i mchowych, po czym zamknąłem szczelnie pomieszczenie. Jeśli Connors lub jakiś jego przyszły lokator kiedykolwiek odkryje skrytkę, ja będę już w zupełnie innym miejscu. Przerzuciłem torbę przez ramię, otworzyłem cicho okno i zsunąłem po murze, nie chcąc natknąć się na kogokolwiek, szczególnie Wielmożnego Pana Kamienicy. Ruszyłem w stronę Doków.
Oczywiście, wybranie tej dzielnicy nie było dziełem czystego, radosnego przypadku. Gdy spieniężałem łupy zabrane podczas ratowania Jenivere z opresji, mój paser uśmiechnął się chytrze i zaproponował małą robótkę. W torbie posiadałem idealną kopię listu przewozowego, który miałem nakleić na skrzyni przed biurem „tego kłamliwego suczego syna, Gilvera, psia jego mać, tfu!”, jak się obrazowo wyraził mój nieskomplikowany pracodawca. Nie pytałem nawet kim był ów lżony Gilver, gdyż zwyczajnie wiedza ta była mi zbędna. W ten sposób drogocenna paczuszka miała dotrzeć wprost pod próg pasera, który wykazywał ogromną chęć na zaopiekowanie się zawartością. Naturalnie, o nią nie pytałem również. Zadanie do wykonania w trakcie zwiedzania magazynów, a mogła za nie wpaść niezła sumka.
Gdy dotarłem do tej portowej dzielnicy, zbliżała się druga w nocy. Moim celem była odgrodzona, strzeżona zona, w której zamożni trzymali w magazynach swoje dobra. Wspiąłem się na mur i zeskoczyłem na drewnianą skrzynię, która mogła w sobie skrywać mastodonta, tak była wielka. Ostrożnie, uważając na drzazgi, zsunąłem się na czarną ziemię.
Ciemności posępnego, zagraconego żelastwem i zmurszałymi skrzyniami placu rozświetlane były migającymi, buczącymi latarniami. W ich świetle ujrzałem odzianego w żółto-fioletowy kabat strażnika, który poziewując patrolował okolicę. Nie wiem, kto szyje im mundury, zaprawdę...W takich pastelowych barwach sam wyglądał jak rozświetlająca mrok latarnia.
Ominąłem go i wniknąłem w jedną z wielu ciasnych alejek. Wysokie, zbudowane z brunatnej cegły budynki biurowe i magazyny naszpikowane były setkami malutkich okienek, za którymi rozsnuta była ciemność. Pojedyncze portale rozświetlał rozedrgany blask świec, znak że tu i ówdzie jakiś zakochany w swojej papierkowej robocie klerk zatracił się w czasie podczas liczenia cyferek.
Mijałem wiele prywatnych magazynów, które zamknięte były imponującymi grubymi na palec stalowymi wrotami. W ręku trzymałem rysik i sztywny pergamin, na który nanosiłem pozycję danego przybytku. Nad konturem budynku wpisywałem numer, który widniał obok każdych z drzwi. Wiedziałem, że było to niezbędne, aby dostać się do środka.
Z mroku wynurzyła się niewielka, drewniana szopa. Po rozprawieniu się z zamkiem w środku odkryłem to, czego szukałem – panel z zimnymi, oznaczonymi cyframi guzikami.
„Sezamie, otwórz się”, pomyślałem, zapoznając się z moim odręcznie wykonanym planem i wstukując jeden z ciągów liczb. Mechanizm zasyczał, a w oddali usłyszałem mechaniczny chrobot unoszących się wrót do najbliższego magazynu.
Wystawiłem głowę z budyneczku, nasłuchując czy aby obudzenie mechanizmu nie zaalarmowało żadnego z patrolujących strażników. Było ich jednak zadziwiająco niewielu, nikt więc chyba nie zareagował. Dodatkowo, mechanizm był widocznie często i skrupulatnie konserwowany, by żadnemu z lordów nie popękały bębenki gdy doker otwierał dla niego jego własną, prywatną wersję chomikowej norki. Dźwięk otwieranych wrót mógł przyciągnąć uwagę chyba tylko kogoś stojącego przed nim. Wolałem jednak nie testować czujności lokalnych stróżów – Zbyt długo otwarty magazyn na pewno prędzej czy później przyciągnie wzrok.
Przez co najmniej godzinę zwiedzałem kolejne sezamy, zadowalając się niewielkimi, acz cennymi łupami jak kolekcja statuetek, bogato zdobione pudełko szachów czy zamglony, błękitny kryształ. Obyło się bez przykrych przygód, aczkolwiek ze zdziwieniem przyjąłem wielkiego pająka, przyczajonego w pokrytym całunem kokonu kącie kratowanej celi czy wydłużoną mechaniczną głowę, wyciągnięta z wyłożonej słomą skrzyni w magazynie tych całych Mechanistów, których zielone zbroje ostatnimi czasy pojawiały się na ulicach miasta w zastraszającej ilości. Zrzeszeni głównie z wątpiących w Budowniczego Hamerytów, którzy wyrzekli się symbolu młota i prowadzeni przez jakiegoś oświeconego, wielbiącego postęp i metal guru, czy coś takiego. Mieli skądś niesamowite fundusze, ich świątynie i budynki zwieńczone symbolem zębatki wyrastały z podziwu godnym tempem, o monumentalnej twierdzy Angelwatch nie wspominając, ten kamienno-stalowy lewiatan wyrósł w ciągu niespełna roku, rzucając cień na inne budynki jak mocarna żelazna sekwoja. Nie interesowałem się tą kwestią zbyt intensywnie. Miasto było jak żeliwny sagan, w którym bulgotała gęsta zupa z tak wielu religii, odłamów i loży że zgłębianie spraw każdej z osobna zajęłoby pół życia, niektórzy żartowali wręcz że za każdymi zamkniętymi drzwiami znajdował się ołtarzyk wielbiący coraz to bardziej fantazyjnych bożków. Dodatkowo, z ustnych przekazów dowiedziałem się, że Mechaniści byli jeszcze bardziej sfanatyzowani i bezwzględni niż Młoty. Ci po schwyceniu złodzieja spuszczali mu łomot i wysyłali zazwyczaj do Cragscleft, gdzie wiało i śmierdziało, ale przynajmniej żyłeś. Każdy złodziej, który połakomił się na sekrety ukryte za zębatką, zwyczajnie znikał z powierzchni świata i nikt, nawet najbardziej węszące szakale rynsztoków nie wiedziały, co się z nim stało. To skutecznie chłodziło gorącą głowę.
Zapuściłem się też na tereny administracyjne, po drodze wykonując zadanie dla pasera, zmieniając skutecznie cel wysyłki skrzyni przed biurem Gilvera. Inne pomieszczenia ogołociłem z pozłacanych binokli, wiecznych piór i przycisków do papieru. „Pieprzony Truart”, pomyślałem smętnie pakując do torby kolejny nożyk do papieru, czując się bardziej jak złomiarz aniżeli najlepszy złodziej Miasta, który kiedyś okradł nawet boga. Jeśli nasz szeryf zamierzał jeszcze bardziej przykręcić tryby, przyszłość rysowała się w nieciekawych barwach. Bardzo...nieciekawych...
W pewnym momencie usłyszałem dziwny, wibrujący dźwięk. Wychylając się zza węgła zauważyłem pod sufitem wyjątkową maszynę.
Na obracającym się jednostajnie pręcie zawieszono metalową głowę, której pozłacana twarz do złudzenia przypominała tę znalezioną w magazynie Mechanistów. Blade soczewki imitujące oczy omiatały spojrzeniem szeroki korytarz. Za sobą usłyszałem powolne kroki, cofnąłem się więc w cień. Po schodach wszedł strażnik i przystanął na chwilę, patrząc nieufnie na groteskowy mechaniczny czerep. Oczy urządzenia zatrzymały się na nim, głowa ze zgrzytem przestała się obracać, a żarówka z boku maszyny rozświetliła się niepokojącym, pomarańczowym światłem. Ze swojej kryjówki widziałem jak strażnik napiął się zauważalnie. Niepokojąca twarz tkwiła tak bez ruchu z utkwionym w nim martwym spojrzeniu, po czym...wróciła do powolnego obrotu wokół własnej osi. Żarówka zapłonęła zielonym, kojącym światłem. Stróż wypuścił słyszalnie powietrze, po czym ruszył korytarzem pod niereagującą już na jego osobę maszyną, burcząc pod nosem przekleństwa, zapewne pod adresem wynalazcy.
Nie podążyłem za nim. To coś wyglądało na znacznie bardziej rozwiniętą formę hameryckich wykrywaczy, które poznałem podczas szkolenia Opiekunów i eskapady do Cragscleft. Nie wiedziałem jak zareagowałoby na zakrytego opończą i kapturem człowieka, skoro nawet strażnik przechodził przed nim z duszą na ramieniu. Lepiej nie ryzykować kontaktu z nieznaną technologią, by się nie oparzyć. Może jutro, po spieniężeniu łupu, dowiem się od kogoś czegoś więcej na temat tych...Mechanistów. Omijając korytarz, ruszyłem myszkować dalej.
Naturalnie, zwiedzanie opłaciło się. Przy nabrzeżu stał zacumowany statek, jego zwinięte żagle ciasno przywiązane były do rei. Zarówno pomost jak i pokład patrolowane były przez ciemno ubranych osobników z mieczami, o szybkich ruchach i czujnych jak ważki. Słowo daję, mogli jeszcze wystawić tablicę z napisem „jednostka przemytnicza”...
Skryty w cieniu skrzyń, zrzuciłem z ramion płaszcz i zawinąłem weń torbę. Upchnąłem pakunek za jedną z nich, po czym opuściłem się bezgłośnie do atramentowej, spokojnej wody. Jak wydra podpłynąłem do statku i przykleiłem do prawej burty, zasłonięty przed najemnikiem na brzegu. Pozostał ten na deku...
Wślizgnąłem się na pokład w momencie, gdy ubrany w czerń mężczyzna stanął na dziobie, rozpiął rozporek i zaczął głośno oddawać mocz. Lepszej sytuacji nie mogłem sobie wymarzyć. Gdy chował swój sprzęt do spodni, gwiżdżąc jakąś tęskną melodyjkę, znikałem właśnie w ładowni.
Uważając na skrzypiące gwoździe, otworzyłem jedną ze skrzyń. Pojemnik wypełniony był równo ułożonymi szorstkimi woreczkami, troskliwie otulonymi belami zamorskich tkanin. Otworzyłem jeden, i do nozdrzy wdarł mi się kręcący w nosie, słodko-pikantny aromat. Zakręciło mi się w głowie i siłą woli powstrzymałem się, by nie kichnąć, a przez to nie zawisnąć na relingu po wykryciu. Porwałem z kąta ładowni pusty worek i spakowałem pakunki z proszkiem. Słyszałem o tej egzotycznej przyprawie, na którą ostrzyli sobie zęby możni, gotowi zapłacić każdą cenę za choćby gram specyfiku. Podobno po zażyciu dawała takiej energii, że każdy lord który się w nią zaopatrzył mógł dwa razy szybciej gnuśnieć w puchowym łożu i opieprzać służbę.
No i znakomicie komponowała się z wieprzowiną.
Najemnik z pokładu musiał mieć zapalenie pęcherza, gdyż kiedy wysunąłem ostrożnie głowę na pokład, znowu ocieplał wodę wokół statku. Gdy przepływałem z workiem przezornie uniesionym nad poziom ciemnej tafli, ze złośliwością pomyślałem, że gdy armator jednostki odkryje braki w ładowni, będzie to najmniej poważne schorzenie, którym pełniący wachtę będzie się od tej pory przejmował.
Na brzegu ubrałem ciepły płaszcz i wsadziłem woreczki z przyprawą do torby. Miałem już wystarczająco wiele łupów by opłacić Connorsa do końca roku, dodatkowo byłem mokry, a noc stała się chłodna. Przekradłem się więc do miejsca, w którym się tu dostałem i opuściłem Doki. Jo ho ho, i butelka rozgrzewającego rumu, gdy dotrę do uśpionej kamienicy i usiądę w fotelu po ciężkiej, pracowitej nocy.